C oraz więcej naszych forumowiczów oprócz rekreacyjnych wycieczek decyduje się na przeżycie niezwykłej przygody i sprawdzenie swoich sił podczas wyścigów kolarskich. Podobnie było z Dorotą, znaną na forum jako Flower123. Startująca w tym sezonie w barwach Team PKO BP zawodniczka ukończyła jeden z natrudniejszych w Europie wyścigów MTB jakim jest Salzkammelgut Mountainbike Trophy. Wraz z naszą forumowiczką, która startowała na dystansie 54 km do Austri pojechał Michał Kwiatkowski, który wziął udział w wyścigu na dystansie 119 km. Zapraszamy do zapoznania się z jego relacją z wyścigu, który odbył się 16 lipca 2011.


Przyszedł czas, żeby podzielić się z Wami wrażeniami z największej imprezy rowerowej w Europie, a mianowicie wyścigu Salzkammergut Trophy w Austrii - Bad Goisern.

Nie będę opowiadał o samej trasie aspektach technicznych - jedynie wspomnę o własnych odczuciach, czyli tym co serce mi podpowiada. Pomimo tego, że miałem ponad 1400 km w jedną stronę do pokonania nie wahałem się ani chwili. Nie ulega wątpliwości, że to mało racjonalne jechać taki kawał, żeby wystartować w tych zawodach. Zresztą w ogóle start w Trophy ma coś z szaleństwa - nie trzeba nikogo przekonywać o tym kto choć trochę zna się w temacie rowerów. Na szczęście znalazłem dodatkowe wsparcie w osobie Dorocie Curyło, która mnie dzielnie prowadziła nawigując przez Europę (nadłożyliśmy z ponad 200 km :) ale za to było malowniczo).

Osobiście nie widziałem co znaczy Trophy dopóki nie przejechałem w 2007 r. tego maratonu pierwszy raz. Od tego czasu wszystko było już inne, Mazovia i maratony Golonki nie smakowały już, góry były w Polsce za małe, a organizacja zawsze nie taka, doping zerowy a klimat raczej nazwa można "klimacikiem". To tak jakby po dobrym nurkowaniu nalać komuś wody do wanny i kazać pływać w płetwach i masce.

Według mnie prawdziwy mężczyzna powinien w życiu zrobić kilka rzeczy wybudować dom, sprawić sobie syna, posadzić drzewo i przejechać Trophy. Trąci to patosem, ale takie mam odczucia jeżeli ktoś jeździ na rowerze na poważniej. Wyścig ten jest esencją tego co jest w ściganiu najważniejsze, chociaż o medal walczy kilku zawodników to walka z własnymi słabościami tutaj naprawdę następuje w pięknym stylu i osiąga pełniejszy wymiar. Podjazdy ciągną się kilometrami, zjazdy potrafią zaskoczyć każdego zjazdowca, a dystans jakoś ubywa w ślimaczym tempie nie tak jak zwykle. Przejechałem trasę ponad 120 km pokonując prawie 4000 m przewyższenia, dostałem wycisk, ale miało być ciężej. Na szczęście pogoda dopisała. Technicznie z problemami, ale pominę je..

Wyścig jest magiczny, tego nie da się opowiedzieć, tam po prostu trzeba być. Ponad 4000 uczestników, doping, kamery, śmigłowce, no i Gary Fisher czy Gilberto Simoni, do tego piękne kobiety, klimat "bawarski"… Tam nie ma przypadków, że ktoś miał rzut beretem i się pojawił. Masę klubów, profesjonalny sprzęt, wygolone łydki, ręce... mocny zapach rywalizacji (co kto lubi ;) Po wyścigu niby wszystko ok, zadowolony pomimo pękniętej szprychy i dziury w dętce na pierwszych kilometrach.. Czas ponad 7 h i miejsce w open w 300 setce... czyli w miarę... choć można było oczekiwać na więcej.


A jednak już odświeżony stałem na mecie o godzinie 20 przyglądając się wjeżdżającym o zmroku kolarzom z dystansu 211 km (7000 m przewyższeń) i szczerze im zazdrościłem. Nie ważne, że przejechali może gorzej, wolniej, ale to jest dystans koronny. Boże, jak ja im zazdrościłem. Każdy z nich miał taki aplauz jak by właśnie mieli stanąć na pudle. Patrzę na Dorotę, a ona na mnie i się zaczęło.. kiełkuje myśl, że ja też mogłem chcę i będę. Słowo się rzekło, idea wzrasta.. motywacja to Dorota, która mówi, że jak ja 211 to ona 120.. więc jest dźwignia.

Powinno być tak, że po wyścigu jest wstręt do roweru na jakieś tydzień, a ja już tęsknię więc, albo nie dałem z siebie wszystkiego, lub po prostu dojrzewam do tego by zawiesić na kierownicy numer z czerwonym oznaczeniem stracke A i być może koszulkę Finisher ze skrzydłami jaką mają tylko laureaci 211 km...

Bad Goisern do zobaczenia... jeśli będzie mi dane... Amen